<< powrót na stronę główną dziś jest: 25.04.2024 r.  
 


19.05.2010 - Elżbieta Łukacijewska w magistracie
    Aktualnie przeglądasz: Aktualności

Gazeta Codzienna Nowiny:Oszałamiająca kariera Igloopolu
04-05-2007

Bywały takie mecze, których wyniki niektórzy znali jeszcze… przed pierwszym gwizdkiem arbitra. Handel meczami od dawna był (jest?) w polskiej piłce nożnej na porządku dziennym. W procederze brały oczywiście udział także kluby z Podkarpacia. Najczęściej nikt nikogo za rękę nie złapał, ale kibice na ogół swoje wiedzieli.

 Handel meczami od dawna był (jest?) w polskiej piłce nożnej na porządku dziennym. W procederze brały oczywiście udział także kluby z Podkarpacia. Najczęściej nikt nikogo za rękę nie złapał, ale kibice na ogół swoje wiedzieli.
Kontynuujemy nasz cykl o meczach z udziałem drużyn z naszego regionu, o których jeszcze dziś, po latach, krążą legendy, że odbywały się nie tylko na boisku.
Ustawiane pojedynki często przebiegały w podobny sposób. O ile sytuacja w tabeli nie wymagała na przykład tego, by jeden zespół zwyciężył różnicą kilku bramek, drużyna kupująca mecz przeważnie wygrywała go minimalnie. Chodziło o stworzenie wrażenia, że spotkanie było "zacięte”. Jeśli korumpowany był arbiter, o wyniku często decydowały karne, z reguły dyktowane w ostatnich minutach meczu.
Zajrzyjmy raz jeszcze do, przywoływanej już w pierwszej części tekstu, książki Tomasza Jagodzińskiego "Cwaniaczku, nie podskakuj. Afery i skandale polskiego futbolu”.
Filar omal nie runął
- Jesienią 1982 roku pojechałem do Mielca relacjonować mecz ekstraklasy między miejscową Stalą i Pogonią Szczecin. Do 78 minuty spotkania był bezbramkowy remis. W tym momencie arbiter główny, Józef Banasz z Katowic podyktował rzut karny dla gospodarzy za rzekomy faul na Andrzeju Banasiku. Tę sytuację pamiętam do dziś, a wtedy - zbaraniałem - wspomina Jagodziński.
- Stal wygrała 1-0. Trener Pogoni wpadł we wściekłość. Po meczu omal nie rozwalił betonowego filara podtrzymującego trybuny mieleckiego stadionu. Pan Banasz w szatni wyraził zdziwienie, że śmiem podważać jego niezawisłą decyzję i słodziutkim głosem oświadczył, że "karny był stuprocentowy”. Nawet - przez posłańca - chciał, abym zobaczył ślad na nodze "skoszonego” zawodnika. Podziękowałem, nie mogąc wyjść z podziwu dla tupetu i bezczelności katowickiego arbitra - opowiada.
Dobrze poinformowani kibice
W latach 70. minionego wieku niewielki wówczas (ok. 30 tysięcy mieszkańców) Mielec dwukrotnie był stolicą polskiego futbolu, a w drużynie grały takie tuzy, jak Lato czy Kasperczak. Śladami "robotniczego miasta” postanowili pójść działacze, trenerzy i piłkarze z pobliskiej Dębicy. Zawodnicy założonego zaledwie 12 (!) lat wcześniej klubu sportowego Igloopol wywalczyli w czerwcu 1990 roku awans do ekstraklasy.
O wszystkim zdecydowała ostatnia kolejka sezonu, w której Igloopol podejmował, grającą o pietruszkę, Resovię. Aby zapewnić sobie awans bez oglądania się na rezultaty innych meczów, gospodarze musieli ograć rzeszowian za trzy punkty, czyli różnicą co najmniej trzech bramek. W przeciwnym wypadku pierwszą ligę rzutem na taśmę mogła dębiczanom odebrać Stal Stalowa Wola.
Na mecz przyjechało około pół tysiąca szalikowców Resovii. Już w pociągu jadącym do Dębicy rozeszła się wśród rzeszowskich kibiców wiadomość, że ich pupile nie będą za bardzo przeszkadzać dębiczanom w wywalczeniu upragnionego awansu.
- Mecz jest sprzedany, będzie 4-1 dla Igloopolu - zapowiadali niektórzy kibole "pasiaków”.
Okazało się, że ci, którzy snuli takie prognozy, mieli dobrych informatorów. Trzeba jednak przyznać, że resoviacy w trakcie meczu zaprezentowali całkiem przyzwoitą grę… aktorską. Do przerwy było tylko 1:0 dla gospodarzy. Wydawało się nawet, że Resovia naprawdę się stara. W drugiej połowie wszystko potoczyło się już zgodnie z planem. Igloopol wygrał 4-1.
Czasami zawodnicy musieli dokonywać cudów, by piłka nie znalazła drogi do siatki.
Kupowanie meczów? Absolutnie!
Podobny, jak spotkanie z Resovią, przebieg miała wcześniejsza potyczka Igloopolu z inną drużyną znad Wisłoka - Stalą. Dębiczanie zwyciężyli… 4-1. Enuncjacje o pozaboiskowych działaniach Igloopolu pojawiały się coraz częściej. Działacze z Dębicy postanowili odnieść się do nich publicznie.
- Posądza się nas, że kupiliśmy mecz ze Stalą, ale to nieprawda - zapewniał w wypowiedzi dla Nowin Stanisław Baczyński, ówczesny kierownik sekcji piłkarskiej Igloopolu. - Po prostu stalowcy zagrali jedno z najsłabszych spotkań, a nam się wszystko udawało.
Nie ulega kwestii, że w Igloopolu występowało kilku dobrych graczy, m.in. Jerzy Podbrożny czy Marek Bajor. Swoją potęgę klub z Dębicy oparł na patronacie Kombinatu Rolno-Przemysłowego Igloopol. Założycielem sekcji piłkarskiej był osławiony i wpływowy Edward Brzostowski. Wcześniej jako działacz sportowy udzielał się w klubie zza miedzy - Wisłoce.
Odszedł stamtąd odgrażając się, że jego nowi podopieczni z Igloopolu szybko przeskoczą lokalnego rywala. Słowa dotrzymał - dębiczanie w zdumiewająco szybkim tempie weszli do ekstraklasy. Żadnych dowodów, że odbywało się to w przy użyciu nieczystych metod, nie znaleziono. Zresztą nikt ich nawet nie szukał, jak zwykle w tamtych czasach. Dzisiaj pozostaje więc przyjąć, że kibice Resovii dlatego znali wcześniej wynik meczu z Igloopolem, ponieważ w ich gronie było po prostu wielu jasnowidzów…
Dwie pieczenie na jednym ogniu
Niekiedy działacze czy piłkarze, do których zwrócono się z ofertą pohandlowania widowiskiem sportowym, nie godzili się na ustawienie końcowego rezultatu meczu, a "jedynie” kupczyli bramkami.
- Grając w III lidze, opchnęliśmy kiedyś jednego gola - przyznaje proszący o zachowanie anonimowości, działacz zlikwidowanej już sekcji piłkarskiej Zelmeru Rzeszów.
- Umowa przewidywała, że po jego stracie możemy grać "normalnie”. Dzięki temu istniała szansa, że uda się "upiec dwie pieczenie na jednym ogniu”. Z jednej strony odpuszczaliśmy bramkę, dostając za to mniejsze lub większe pieniądze, z drugiej zaś - ciągle mieliśmy przecież szansę na zwycięstwo w meczu. Zastrzegliśmy bowiem, że rywale muszą nam strzelić bramkę szybko, w pierwszych minutach. Chodziło o to, aby nasi piłkarze mieli jeszcze czas na odrobienie strat. Wszystko przebiegło po naszej myśli. Po pięciu minutach przegrywaliśmy 0:1, ale mecz zakończył się naszym zwycięstwem 3-1. Na tle innych spotkań, nie był to jakiś wielki wyczyn. Słyszałem, że jedna z drużyn "opyliła” kiedyś trzy bramki, a potem… wygrała 4-3 - opowiada.
CDN
Cezary Kassak



 
(C) 1990-2010 Urząd Miejski w Dębicy - Wszelkie prawa autorskie zastrzeżone - kontakt do obsługi technicznej